Hó is hó

avatar Autorem tego, wątpliwej wartości, bloga jest sufa...
Ostatnimi laty, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, wraz z jakimś szemranym towarzystwem, przejechał 66427.08 kilometrów. Od czasu do czasu był zmuszony uciekać przed żoną sąsiada oraz komornikiem, co kończyło się jazdą po polach i innych krzakach. Przypadek sprawił więc, że przejechał 30725.80 kilometrów w terenie. Przejechał także kiedyś jeża oraz na czerwonym świetle. Kręci najniższe średnie w tej części Euuropy... 19.56 km/h i w związku z tym wyprzedzają go kobiety w zaawansowanej ciąży oraz wyścigowe żółwie australijskie.
Więcej o nim.





Udostępnij



Reprezentuję

Gomola Trans Airco Team



Całkiem niezła panorama, kliknij aby zobaczyć



Portal z dużą dawką emocji

LoveBikes.pl - portal z dużą dawką emocji







...każdy musi mieć taki kawałek na Stravie, gdzie jest pierwszy

Follow me on Strava



W dobrym tonie jest mieć cel...






Nieśmiertelny Bike Maraton. Nie wiem, czy jeszcze lubię tę nieśmiertelność, czy już mnie trochę nuży...






Cyklokarpaty... z każdym rokiem coraz smakowitsze

Cyklokarpaty




Z Wielką Raczą jesteśmy nadal pogniewani, wystrzega się ona mnie niczym ognia...
Poczynić zamierzam połówkę Trophy, czyli mege... podobnie, jak w latach już minionych.

MTB Trophy



Sudety MTB Challenge, żelazny punkt każdego sezonu
tym razem pod tajemniczą nazwą
Projekt Reaktywacja

Sudety MTB Challenge






2017
button stats bikestats.pl

2016
button stats bikestats.pl

2015
button stats bikestats.pl

2014
button stats bikestats.pl

2013
button stats bikestats.pl

2012
button stats bikestats.pl

2011
button stats 

bikestats.pl

2010
button stats 

bikestats.pl

2009
button stats 

bikestats.pl

2008
button stats 

bikestats.pl

2007
button stats 

bikestats.pl



Od 2007 ukręciłem 66427.08 km

Z tego w terenie 30725.80 km (46.25 %)

Gdyby tak jechać non oraz stop,
to niechybnie można by się zmęczyć, kręcąc przez 141d 05h 22m

Najdłuższe wczasy w siodle to 08:54:32

Średnia za te wszystkie lata jest
jakby mało imponująca - 19.56 km/h

Najdłuższy dystans to 201 km

Maksymalnie w górę ujechałem 3014 m

Najwyższy punkt to 2298 m n.p.m.





Znajomi





Moje dzinrikisie




Mym powabnym ciałem
(a czasem także i duchem)
zajmuje się...









Archiwum bloga



rower rowery maraton rowerowy wyścig rowerowy sklep rowerowy serwis rowerowy bike bikemaraton bike maraton mtb kolarstwo górskie wyścig kolarski author scott specialized merida mavic kellys ktm cannondale accent
Wpisy archiwalne w kategorii

37,73 ^C

Dystans całkowity:7927.92 km (w terenie 2061.72 km; 26.01%)
Czas w ruchu:337:35
Średnia prędkość:23.48 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:46568 m
Maks. tętno maksymalne:191 (98 %)
Maks. tętno średnie:173 (88 %)
Suma kalorii:187159 kcal
Liczba aktywności:68
Średnio na aktywność:116.59 km i 4h 57m
Więcej statystyk
w sumie...
ukręciłem: 120.92
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 04:49
ze średnią: 25.10 km/h
Maksiu jechał: 54.60 km/h
temperatura: 4.0
tętno Maksa: 179 ( 92%)
tętno średnie: 146 ( 75%)
w górę: 547 m
kalorie: 3916 kcal
w towarzystwie:

Rzórek brejk

Sobota, 15 lutego 2014 · dodano: 15.02.2014 | Komentarze 2

~

Z powodu, że grzeszę dnia każdego oraz namiętnie, a także czynem, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, to raz na czas jakiś muszę się wyspowiadać, wymodlić, wyczyścić oraz wypróżnić. 
To dość proste jest... kradniesz, zabijasz, posuwasz koleżankę w pracy i robisz różne inne, zabawne hece, po czym udajesz się do drewnianej budki, opowiadasz o wszystkim facetowi w sukience... ten coś tam pomamrocze pod dżenderowym nosem, nakaże Ci wymamrotanie kilku wierszyków o Maryście dziewicy i jej synku... i już jest git, znów możesz rżnąć koleżankę.
Do budek nie chodzę - kiedyś, gdy wszedłem i opowiedziałem kolesiowi za kratką kilka szczegółów, ten tak się podjarał, że zostawił budkę, sukienkę i umartwianie się, oraz zaczął wieść normalne życie pełne uciech wszelakich. Od tamtej pory mam zakaz wstępu do budek.
Spowiadam się więc - bo też lubię iść na łatwiznę - do ucha krasnalowi dużemu, co go postawili na świętej górze. 
Ale... zanim się tam udałem, to dzień wcześniej oddałem się w niezastąpione ręce Moniki w Centrum Synergia.
Moja reha ma się znakomicie oraz już nie boli - co, niestety, u niektórych, nie wywoła uśmiechu. Macz mi przykro.
Robiliśmy tam różne sztuczki...



...Tomek sugerował, że powinienem skupić się na wadze startowej, tak by wejść w prezentowaną przez Niego koszulkę... już nie długo, jestem na dobrej drodze.



...przećwiczyliśmy także kilka układów tanecznych, bo a mianowicie zamiaruję pogwiazdorzyć w telewizorze, w produkcji Jó Ken Dens.



...zanapotkałem także, dobrze Wam znaną aceelówę, Czarną. Okazało się, że tak intensywnie wzmacnia ręce, że doszło do niekontrolowanego zaniku tkanek miękkich oraz mięśni jakby także.



...co, jak widać po Jej licu, niekoniecznie przyprawia Ją o uśmiech. Ale, gdy okazało się, że i mi przydarzył się podobny niefart, to uśmiech powrócił.



Tak przygotowany, dnia następnego ładnie się ubrałem i pojechałem do krasnala, się spowiadać. Jakimś nieprawdopodobnym trafem, natknąłem się po drodze na Prinxa.
Dziwnym trafem On także jechał na Ankę, ale nie żeby się spowiadać (bo twierdzi, że nie ma z czego), ale ot, po prostu na przejażdżkę z brejkiem po drodze. 
No to potowarzyszliśmy sobie oraz nawzajemnie, robiąc przy okazji mniej lub bardziej obsceniczne foty...




...jak widać, mój współjeździec rzucał we mnie jakimiś przedmiotami ciężkimi, ale nie ftrafił, na szczęście.



...no to nie pozostałem dłużny i także się zamachnąłem, i także nie ftrafiłem.



Trwało to kilka chwil, ale dotarliśmy. 
Przekazałem krasnalowi szybko dane o moich grzechach, krasnal wprawdzie nie mamrotał, ale czułem siódmym zmysłem ześmy się dogadali. Teraz jestem bez grzechu. Przez dzień, może dwa.
Na koniec krasnal poprosił, czy może podotykać mojego bika. No to mu pozwoliłem, w końcu jesteśmy na kumpelskiej stopie.



A w drodze bak powrotnej nazad zrobiliśmy sobie brejka, co go Prinx miał w planie. Jako, że kofi brejki to nuuuuda, zrobiliśmy Rzórek brejka.
Brejk był udany, a nawet smaczny.



Hmm... czas więc pogrzeszyć. Tymczasem  myślą. Uczynkiem pojutrze.



Ludzie traktują boga w nieuprzejmy sposób. Ciągle proszą go o pomoc, odmawiają miliardy modlitw każdego dnia, proszą, błagają, żebrzą o przysługę. Zrób to, daj mi tamto, chcę nowy samochód, chcę lepszą pracę... a większość z tych modlitw odbywa się w niedzielę – w jego dzień wolny.

~


w sumie...
ukręciłem: 110.44
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 04:17
ze średnią: 25.78 km/h
Maksiu jechał: 59.00 km/h
temperatura: 18.0
tętno Maksa: 168 ( 87%)
tętno średnie: 143 ( 74%)
w górę: 610 m
kalorie: 3660 kcal
w towarzystwie:

Eris

Poniedziałek, 28 października 2013 · dodano: 28.10.2013 | Komentarze 6

~

Zbudził mnie głos.
Z głosami, jak wiecie, nie ma żartów. Kiedyś głos kazał Abrahamowi zabić syna, się okazało, że to taki test był i że Abraham jest git.
Po latach głos kazał matce małej Madzi zabić córkę i się okazało, że ona nie jest git.
Trudno tym głosom dogodzić.

Ale... wracając do mojego głosu, znaczy tego, co mnie zwlókł z wyra. Nosił on wszelkie znamiona świętości. Trudno to opisać, ale jak człowieka dotyka świętość, to wie o tym, czuje to i basta. Nie da się tego głosu pomylić z żadnym innym...

No i ten głos mocno wyraźnie do mnie przemówił (no bo jakby milczał, to nie byłby głosem).
Wypowiedział takie oto zdanie:
Nie będziesz miał krasnali cudzych przede mną.
Acha, zakumałem o co mu chodzi... czujny jest, skubany. Musi czytał poprzedni wpis.

Cóż było robić... udałem się pod wskazany adres, by dopełnić formalności pożegnawczych.
Po drodze napotkałem sokoła wędrownego bieszczadzkiego, któren to zwiastował dobrą nowinę. Uwielbiam pasjami dobre nowiny.



Przepełniony łaską pana, miłością do bliźniego, tolerancją, oraz tym wszystkim czym przepełniony - w tak ważnej chwili - być powinienem, oczyściłem swój umysł i ciało, by pożegnanie było jak najmacz uroczyste.



Po wielu trudach oraz mając pod górkę, wreszcie dotarłem tam, gdzie głos sobie tego życzył. Ciało słowem się stało (woda winem jakoś nie za bardzo).
Pożegnałem jesiennie oraz uroczyście najważniejszego krasnala ogrodowego w tej części Europy... bo o to właśnie głos się od rana awanturował.
Jacyś faceci poprzebierani w sukienki, co się tam kręcili, powiedzieli mi, że w świecie krasnali ogrodowych jest to szef wszystkich szefów. Taki pan Krzysztof Jarzyna ze Szczecina.

Wypełniwszy zdanie, co mi je głos zlecił, powróciłem przed zmierzchem do hom i wziąłem kąpiel.

Przy okazji, jeśli już jestem na wizji, pragnę zapytać mojej dyktatorki osobistej od stylówy...

Dorciu droga, czy tak jest dobrze?





Będąc w podniosłym nastroju po spotkaniu z najważniejszym krasnalem, pragnę - w ramach kolejnego odcinka cyklu "Muzyka której nie znacie, a powinniście" - polecić Wam kawałek pogodny dość, nastrojowy, z subtelnie wplecioną nutą gospel i niezwykle energetyczny.
Eris to nasza rodzima załoga, gdyby ktoś nie kumał.

~


~

Po kilku odsłuchach tego wykonu wydaje mi się, że to mógł być ten głos noszący znamiona boskości, który dziś robił u mnie za budzik. W każdym razie brzmi podobnie.


W last weeknd, pragnę dodać, odbyło się kolejne, ponoć przedostatnie, zakończenia sezonu.
Kończyliśmy go, tradycyjnie już w Danielce, w składzie mocno słusznym.
Rozpoczęliśmy dość liczbie, w 69 sztuk.
Po dwóch dniach ostali się najtwardsi z twardych... oto te dzielne białogłowy i bohaterscy mężowie.



Jak się okazało, niektórym było mało... czynili więc hece różne w drodze powrotnej.





- Chciałem zauważyć - wyjaśnił z goryczą Ipslore - że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.
Śmierć zastanowił się przez chwilę.
KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.


~

w sumie...
ukręciłem: 105.07
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 03:48
ze średnią: 27.65 km/h
Maksiu jechał: 46.40 km/h
temperatura: 19.0
tętno Maksa: 177 ( 91%)
tętno średnie: 138 ( 71%)
w górę: 550 m
kalorie: 3900 kcal
na rykszy: Specyk 12.2
w towarzystwie:

Run Like Hell

Poniedziałek, 26 sierpnia 2013 · dodano: 26.08.2013 | Komentarze 9

~

Pewnie zapomniałem wspomnieć, ale tydzień temu ego umówiony byłem z Rogerem. Dokładniej, to namówiliśmy się na owo tête-à-tête w okolicach listopada roku zeszłego. Jakoś wcześniej nie znalazłem chwili czasu wolnego, więc teraz dopiero udało się nam spotkać...



Roger, jak to ma w zwyczaju, zaprosił kilka osób. No nawet odrobinę więcej... musiał stadion wynająć. W stolycy. Naro dowy.

No...
Roger Waters, The Wall. Dla mnie to jakby machina czasu, powrót w tamte lata. To między innymi tej muzyki uczył mnie Piotr Kaczkowski.
Mocno sentymentalne było to spotkanie.
Niedosyt mam. Dość głęboki. Nagłośnienie było tak spierdolone, że już bardziej się nie dało. No może gorzej byłoby tylko wówczas, gdyby całkowicie zgasić fonię.
Żal.



Organizator, a za nim telewizory i radia ogłosili byli, że koncert był wspaniały, a nagłośnienie znakomite. Hmm... może byliśmy w zupełnie innych miejscach, a nawet różnych czasoprzestrzeniach.

W związku z tym pojechałem dziś w celu, by a mianowicie zrobić sobie zdjęcie autoportretowe, a nawet na nagrobek, jeśli się uda.
No ale jakie?... zapytałem się sam siebie.
Ładne musi być, odparłem pytającemu.

Zasięgnąłem do pamięci swej wgłąb mocno i żem sobie (nie mówi się żem - by Tiff) przypomniał różne wersje takich obrazków...

Oto krótki kurs czynienia autoportretów rowerowych...

Można zrobić taką fotę "na prinxa"




Da się także "na sufę", oraz w tej wersji są możliwe dwie podwersje






Ale chyba hitemn tego i następnego sezonu jest wersja "na Śledzia" (znana także pod nazwą "na Grzesia")



Głosy na powyższe wersje można oddawać do północy, a nawet do Północy Poetów.




Wojny nie można wygrać, tak samo, jak nie można wygrać trzęsienia ziemi.

~

w sumie...
ukręciłem: 101.19
km
w terenie: 85.00 km
trwało to: 04:41
ze średnią: 21.61 km/h
Maksiu jechał: 39.60 km/h
temperatura: 28.0
tętno Maksa: 163 ( 84%)
tętno średnie: 124 ( 64%)
w górę: 538 m
kalorie: 2503 kcal
na rykszy: Specyk 12.2
w towarzystwie:

Nędznie

Niedziela, 18 sierpnia 2013 · dodano: 18.08.2013 | Komentarze 3

~

Dziś wszystko było, nie bójmy się tego słowa, nędzne...

Zaczęło się od dość nędznego ciostka. Byłoby całkiem może i smaczne, ale nie dość, że sprzedające śliniła obleśnie palce, to jeszcze zeżarła cały krym z ciostka. A co to za ciostko bez kryma?



Kilka chwil później wspięliśmy się na wysokość dość nędzną... jak widać, wieża ajfla to raczej nie była... napisałbym, że widok stamtąd był nędzny, ale Danka und Antek mogliby poczuć się dotknięci?



Szpec, spojrzawszy w daleką dal na drugi koniec jeziora, rzekł był, że to dość nędzna okolica i poproszę stąd precz...
No to udaliśmy się.



Przejeżdżając przez nędznie wyglądający lasek, Antek dostrzegł jakiś błysk. Nie tyle w oku moim, co w krzaku.
Zatrzymał się, sięgnął tamże i wydobył... bieliznę męską używaną intensywnie oraz wielokrotnie, marki Henderson, z wszytymi tu i ówdzie kryształkami Swarovskiego.
Na naszego nosa jest to bielizna operacyjna przeagenta Tomka. Ponoć tak przystrojony uwodził amatorki. Tylko po co w tak nędznym miejsu? I why zgubił owo odzienie? Ewakuować się był zmuszony cycóś?
Tak czy siak bieliznę zaprosiliśmy do siebie, nie opłukaliśmy jej z resztek agentowych feromonów i postawiliśmy u Alegra do sprzedaży. Za, oczywiście, dość nędzne pieniądze. Jaki agent, taka wartość bielizny jego...



W drodze do bak hom zatrzymaliśmy się na dworcu kolejowym, w celu by ujrzeć na własne, kaprawe oczy Pendolino, co ono się wychyla, jak jedzie dwieście pięćdziesiąt na godzinę... ale niekoniecznie w kraju cudu nad Wisłą.
Dworzec wyglądał dość nędznie. Pendolino nas olał, lodów także nie było.
Nawet w sprzedaży.





Nikt nie może ścierpieć podejrzenia, że o nic nie chodzi i, że nic nie wyniknie. Czy można szukać sensu nie wierząc w jego istnienie?


~

w sumie...
ukręciłem: 105.22
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 04:20
ze średnią: 24.28 km/h
Maksiu jechał: 43.60 km/h
temperatura: 32.0
tętno Maksa: 144 ( 74%)
tętno średnie: 115 ( 59%)
w górę: 467 m
kalorie: 3584 kcal
w towarzystwie:

Sudety MTB Challenge zza mojej kiery

Środa, 7 sierpnia 2013 · dodano: 07.08.2013 | Komentarze 12

~

Dziś po raz pierwszy od Challenge posadziłem swe zacne dupsko na siodełku... nie ma szału, ale da się powoli kręcić... ukręciłem więc kilka rozjazdowych kilometrów, przy okazji wspominając poprzedni, mocno sudecki tydzień...


Nie wiem dlaczego, ale w środowisku słyszy się głosy, że Challenge jest łatwiejszą etapówką niż Trophy.
Nie wydaje mi się.
Owszem, to inny ścig. Inne góry. Inna pogoda. Trudno znaleźć płaszczyznę, na której dałoby się te imprezy rzetelnie porównać.
Chociaż... znalazło by się kilka elementów, które są takie same. I tu i tam nie ma miękkiej gry - to imprezy dla mountainbikerów, posiadacze rowerów górskich mogliby mieć kłopoty.
Po ukończeniu obu tych imprez i założeniu na kark Finishera radość jest taka, że opisać trudno. No i ... niezapomniana atmosfera, fantastyczni ludzie, znakomita organizacja.

Jak było w tym rocku?

Jechałem w kategorii Masters, w dwuosobowej drużynie. Za żonę w tym związku, w dni parzyste robił Przemo, w pozostałe ja.



Prolog... to niekończące się osiem kilometrów uphila w ponad czterdziestostopniowym upale. Pięćset metrów w pionie. Tu po raz pierwszy pochyliłem pokornie głowę. Zacząłem w tempie, które być może byłoby w sam raz przy normalnej temperaturze... niestety, w połowie dystansu przegrałem ze wspomnianymi czterdziestoma stopniami oraz zrozumiałem, co miał na myśli wieszcz pisząc "Mierz siły na zamiary..."
Przemo podczas prologu był górą :)




W poniedziałek pierwszy etap z ziemi polskiej do czeskiej, czyli Kudowa - Kraliki. Trasa akurat na rozkręcenie, 89 km i 2200 w pionie - bez przygód. Jechało się zacnie, współpraca w zespole była wzorowa (i taka się utrzymała do samego końca), upał odrobinę odpuścił. Podczas tego etapu wlałem w siebie około sześciu litrów płynów... trzy lata temu ego wydawało mi się, że zakończyłem swój burzliwy związek z camelbakiem. Na Challenge odżyły łączące nas emocje... na bidonach mogłoby być trudno.
Na ostatnim bufecie spotkaliśmy Wyrę i Barszcza... no ejże, aż tak dobrze jedziemy? No nie... Wyra miał dzwona, pół godziny dochodził do siebie, wyglądał nieszczególnie, rozważał wycofkę, ale jakoś Mu przeszło i pojechali. Wieczorem magiczne dłonie fizjoterapeutek z Centrum Synergia przywróciły Wyrę światu i wyścigowi.






Wieczorem do Kralik dotarły pierwsze krople deszczu, tuż za nimi zameldował się przelotny opad burzy, który trwał... do nadrana.
To była dobra wiadomość, góry troszkę nasiąkły i trasa nie będzie pyliła. W znakomitych nastrojach ruszyliśmy do drugiego etapu. Przed nami 80 km oraz 2600 przewyższeń, z metą w Stroniu Śląskim.
Od tego dnia miało się zacząć prawdziwe ściganie. I tak też było. Kultowy czerwony do Międzygórza, wjazd na Śnieżnik i zjazd w oczekiwanym stylu Pure MTB, to te drobiazgi dla których chce się bywać na imprezach organizowanych przez Grześka Golonkę.


fot. BikeLife



I żeby nie było... na samym początku zjazdu ze Śnieżnika zrobiłem double OTB, co nie jest takie łatwe - spróbujcie kiedyś podwójnego fikołka z bikiem :)
Dotarliśmy do mety w niezłej kondycji oraz żądni dalszej zabawy... z małym (jeszcze małym) problemem. Remedium na ów problem nosi miano Sudocrem, tego wieczora nieśmiało zaczęliśmy się z nim zaprzyjaźniać...






Poranek w Stroniu zapowiadał powrót wysokich temperatur, na trasie okazało się, że nie taki upał straszny, jak go prognozy malowały. Temperaturowo było znośnie.
Trzeci etap to 60 km oraz 2000 w pionie - meta w Złotym Stoku. Ale to nie dystans ani przewyższenia stanowiły o trudności w tym dniu.
To singlowe neverendingstory. Z sześdziesięciu kilometrów, jakie liczył etap... siedemdziesiąt dwa to były singletracki właśnie. Korzenno kamieniste z Borówkową na koniec (która była najłatwiejszym elementem tego dnia). Zasadniczo to nie mam nic na przeciwko takim trasom, ale po kilku godzinach ciągłej koncentracji... boli wszystko, poczynając od centrali, a na paznokciach u stóp kończąc.





I hmm... to był także pierwszy dzień naszych drobnych awarii.
W sektorze, na dwie minuty przed startem zauważyłem, że mam luźną lewą manetkę przerzutki, ledwo się trzymała. Pokazałem Przemkowi... nie był zachwycony.
Szczęśliwie etap rozpoczynał się rundą honorową w Stroniu. Wśród kibiców stała załoga Centrum Synergia (szczegóły o ekipie spod znaku cudownych dłoni poniżej). Gdy przejeżdżaliśmy obok nich, Przemo zdążył krzyknąć, że mamy awarię i żeby złapali nas gdzieś na trasie oraz w miarę szybko.





Dotarli na jakieś totalne zadupie, tak mniej więcej był to 10 kilometr. Jechałem już wtedy na jednym blacie z przodu - manetka odpadła zupełnie (śruba była za krótka, trzymała wcześniej może na dwa zwoje... się spsóły i wylatała).
Szybki serwis, dopasowanie śrubki i jedziemy dalej. Straciliśmy tam może 10 minut. Jak na grupę, w której jechaliśmy, nie miało to większego znaczenia, choć oczywiście szkoda każdej minety.
Dalsza część trasy to niekończące się singletracki oraz dla odmiany czasem singletracki, od czasu do czasu przeplatane singletrackami.





Jakieś 15 km przed końcem, gdy czuć już było zapach mety i włączyłem opcję "home" Przemo zeznał, że suport Mu się odmeldował.
Nie dało się nic zrobić. Te ostatnie kilometry robiliśmy normalnie na zjazdach i z buta tam, gdzie trzeba było coś kręcić.
Na nasze szczęście większość z tych 15 km, było w dół. Pewnie straciliśmy kolejne kilkanaście minut, ale nastroje mieliśmy niezmiennie znakomite. Sudocrem powoli stał się naszym dobrym przyjacielem, by nie rzec że towarzyszem doli i niedoli z akcentem na tę drugą...
Wieczorem odwiedzamy zaprzyjaźniony złotostocki lokal...



...jak widać regeneracja udała się znakomicie.


Etap czwarty dedykowany jest Czarnej (najmacz by Ci się podobał), która z przyczyn obiektywnych nie mogła się z nami pościgać... wery bardzo szkoda, ale za rok widzimy się na mecie - Czarna raczej na pudle. Trasa ze Złotego do Walimia to 72 km i 2400m w pionie. Dla mnie ten etap miał w sobie coś ze ścigu w Karpaczu. W połowie trasy bajeczny zjazd Drogą Krzyżową do Bardo (w dwóch miejscach wymiękłem, za rock zamierzam się poprawić).
A później kultowy, kamienisty podjazd pod Wielką Sowę i fantastyczny zjazd do Walimia. To są te wisienki na torcie, dla których na takie imprezy zjeżdża się europejska (i nie tylko) czołówka specjalistów od etapówek MTB.

Poniżej fragment Krzyżowej, Paweł zamierzał tam doczekać się mnie, by zrobić pamiątkowy obrazek z pięknym jeźdźcem i nie mniej cudownym kibicem w tle... ech szkoda, że się nie udało, byłem tam kilka chwil później, a rzeczony obrazek Paweł zrobił innym bikerom.


fot. BikeLife





Był duży fun podczas tych zjazdów, ale były też i awarie. Na piątym kilometrze Przemo złapał kapcia. Jeździ na UST, nie całe powietrze zeszło. Wstrzeliliśmy nabój, zakręciliśmy kółkiem... niestety uciekło. Trudno mówię, wkładamy dętkę i jedziemy. Przemo mi na to że... nie ma dętki. Jak, kurwa nie masz? Przez chwilę się pozłościłem. Na co Przemek mówi, że nie ma ponieważ, a mianowicie jest szczęściarzem i w związku z tym uznał, że nie będzie łapał kapci :) A ten, to jakieś kosmiczne nieporozumienie. Złość mi przeszła, obśmialiśmy się i... postanowiliśmy pożyczyć dętkę, bo moja nie bardzo pasowała, Przemo jeździ na małym kole, ja na trochę większym.
Jednak w czasie, gdy walczyliśmy, aby uszczelnić oponę, większość potencjalnych pożyczaczy była uprzejma pojechać sobie precz. Jacyś mało przewidujący cycóś?
Przejechało jeszcze wprawdzie kilku, ale albo mieli duże koło, albo dętki na wentyl samochodowy, a Przemo miał dziurę na prestę i nie zabrał ze sobą pilnika okrągłego, by móc ją na trasie powiększyć... cóż za niefart.



W średnich nastrojach ruszyliśmy, w kole może z pół ATM... po jakimś czasie dojechaliśmy do pierwszego pomiaru czasu. Honza dał nam dużą pompkę (dętki nie miał) i znów próbowaliśmy uszczelnić. Wydawało się, że zatkało, ale po chwili ponownie zaczynało syczeć. I tak kilka razy. Tymczasem wyprzedzili nas już wszyscy. Honza zaczął zwijać punkt pomiaru czasu i... pokazał, że niedaleko na parkingu stoi jakiś samochód serwisowy.
To byli sympatyczni ludzie z kraju van Gogha - serwis teamu IPS Technology Cycling Team. Mieli mleczko i konkretną pompkę. Dolaliśmy, kilka zdecydowanych ruchów... udało się, zatkane. Jedziemy.
Doszliśmy kilku ludków, doszliśmy bliźniaczki Anouk i Hanne van den Bielerd - zawodniczki teamu, którego mechanicy uratowali nam dupsko. Pouśmiechaliśmy się do siebie, Przemo coś tam przygwarzył, wieczorem z sixpackiem pobiegł im dziękować za pomoc. Ponoć wrócił o świcie, a Hanne przy śniadaniu wyglądała, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej...



Jechało się coraz lepiej, płynniej, był flow... to dzięki przyjacielowi Sudocremowi, który podczas tego i następnego etapu podróżował z nami. Przy okazji... Kasia (z teamu Kasia @ Łukasz) wieczór wcześniej instruowała mnie, że Sudo nakłada się albo na "czuja" albo na "strusia". W plenerze wybrałem "strusia".



I byłoby niezwykle miło... ale tuż przed Wielką Sową kapeć dopadł tym razem mnie.
Miałem dętkę, więc nie było powodów do śmiechu, niestety. Szybka zmiana i wspomniany już, znakomity zjazd do Walimia.
Meta i pomiar czasu były na samym wjeździe do miejscowości. Po mecie jechało się dwa kilometry do bazy.
Na tym odcinku poczułem się przez chwilę, jak profi. Przy drodze stały dzieciaki i wołały, by im rzucić bidon. Rzuciłem.
A co, niech mają.
Przemo wieczorem kupił u Czechów w serwisie dętkę na zapas.
Słowo o czeskich serwisantach - to ekipa, która od lat obsługuje imprezy GG. Chłopaki są niesamowici, nie ma takiej opcji, żeby czegoś nie naprawili.
W Złotym ktoś im przyniósł ze stołówki dwa krzesełka, Oni dokładając kilka śrubek i sprężynek, zrobili z tego rower karbonowy...


Ostatni etap.
Formalność, rzec by można... ale rok temu na Trophy też tak myślałem, i zakończyłem ścig 14 km przed metą ostatniego etapu.
Walim - Kudowa, 80 km, 2200 w pionie.
Etap bez większej historii, niezbyt trudny, dość przyjemny, z długimi asfaltowymi odcinkami, na których nadrabiały zespoły jadące na holu.
Przez jakiś czas tasowaliśmy się z teamem MTB Cycletech ze Szwajcarii, chwilę pogwarzyłem z męską częścią tej załogi - Andreas był zachwycony naszymi górami i samym wyścigiem - zeznał, że u nich takiego MTB to w życiu nikt nie widział. Gdy podjeżdżaliśmy, a mi udawało się wyjechać coś, co On szedł, to przezywał mnie, że jestem strong man i umawiał się ze mną na picie toastów podczas bankietu... niestety nie zostawaliśmy na noc, a ja robiłem za drajwera, więc z nietrzeźwości wyszły nici :/
W tym teamie mocniejszą połową była Yolanda, która dość zdecydowanie opierdoliła Andreasa, sugerując że jednak powinien jechać, a nie opowiadać mi dziwne historie.
Gdy Przemo na chwilę został przy jednym z bufetów w celu, by poprawić makijaż, Szwajcarzy odjechali i zobaczyliśmy ich dopiero po kresce, do której dotarliśmy bez przygód. I tym oto sposobem zostaliśmy finisherami Sudety MTB Challenge.







To pewnie jest miejsce, w którym należy się kilka słów podsumowania czy też innej refleksji...
Właściwie to jakoś tak dziwnie się czuję, bo ponieważ nie ma się do czego przypierdolić, a przecież mocno lubię :)
Impreza, z każdej strony, była na szóstkę w pięciostopniowej skali. Znakomite trasy, perfekcyjna organizacja, wspaniali ludzie, świetny team, niezła pogoda i wypasiony bankiet na koniec (na którym pobyliśmy niestety tyko chwilę).

Hmm... jest coś, na co warto zwrócić uwagę tych z Was, którzy być może chcieli by wystartować w takiej etapówce, ale się wahają...
Jeżdżąc MTB, trzeba choć raz być na Challengu. Absokurwalutnie. Bo to nie jest tylko wyścig, to także... a może przede wszystkim przygoda.
To w ogromnej mierze zasługa Grześka i Jego ekipy.
Oto mała, acz mocno sympatyczna część tego składu...



...oraz sam capo di tutti capi



...a także Media Team in action. To dzięki nim możecie oglądać foty i filmy z Challenge.






Wartością samą w sobie takiej imprezy są wspólne obozowiska w szkołach, na salach, korytarzach, wspólne posiłki, serwisy, dzielnie się doświadczeniami, anegdotami...
Na takiej etapówce poznaje się ludzi, których na zwykłych jednodniowych ścigach zna się tylko z widzenia. Wspólny tydzień na trasach i poza nimi wart jest każdego wysiłku i każdego zrobionego na trasie fikołka.
Dużą wartość ma także bliska znajomość zawarta z sir Sudocremem.



Wspomniałem na początku o załodze Centrum Synergia. To oni, pod dowództwem Asi i Śledzia, jeździli za ścigiem z pełnym rynsztunkiem, rozstawiali stoły, masowali, oklejali, radzili i głaskali każdego dnia, do późnej nocy. Stawiali na nogi nasze nogi. A podczas wyścigu byli na trasie, na bufetach... pomagali, serwisowali, wspierali.
Bez ich pomocy byłoby znacznie trudniej.






Kilka cyferek...

Dystans - 385 km
Przewyższenia - 11800 m
Czas w siodle - 35,41 h
Kalorie - 23804
Strata wagi - 7 kg (to po części brak wody, pewnie za chwilę poszybuje w górę)


Jako, że stanęliśmy z Przemkiem na pudle...



...a Grzesiek wręczał tajemnicze koperty tylko do trzeciego miejsca (byliśmy na czwartym), to sami sobie przyznaliśmy nagrody rzeczowe.
Przemo wręczył sobie nowy, niewielki jacht pełnomorski, a ja niestety skromniej... obuwie, co w nim będę chodził w niedzielę i do kościoła.







Gdy motłoch przylgnie do jakiegoś mitu, spodziewajcie się rzezi albo, co gorsze, jakiejś nowej religii.

~

w sumie...
ukręciłem: 104.08
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 03:45
ze średnią: 27.75 km/h
Maksiu jechał: 46.10 km/h
temperatura: 21.0
tętno Maksa: 160 ( 82%)
tętno średnie: 135 ( 69%)
w górę: 475 m
kalorie: 3721 kcal
w towarzystwie:

Tangerine Dream

Wtorek, 23 lipca 2013 · dodano: 23.07.2013 | Komentarze 2

~

Zatrzymałem się w jakimś Pacanowie, w wiejskim sklepiku nabyłem wodę mineralną z gazem oraz z kapslem, w szklanej butelce, a także z lodówki.
Taka woda smakuje o niebo, a nawet półtorej nieba smaczniej niźli z plastykowej butelki bez kapsla.
Wprawdzie chłopcy z miasta twierdzą, że smaku Finé nic nie pobije, ale coś mi się zdawa, że to snoby podlacze są. Etiopskie dziecki ponoć nie wybrzydzają i piją wszystko jak leci.
Inni bywalcy obstają zaś przy tezie, że nic nie przebije wody święconej, ale nie napotkałem takiej w wersji z kapslem, a kapsel jest tu sprawą mocno kluczową.
Tak, czy siak, przez chwilę było błogo, a później musiałem odjechać...

Oraz mam kilka jeszcze obrazków pobielawskch.
Na ostatnim widać palec boży, co on mnie chronił oczywiście (wiszą), choć byłem przeciw...
Obrazki wyszli byli spod palcy Kasi oraz Asi.









Wysokość piramidy plus jej długość podzielona przez połowę szerokości wynosiła dokładnie 1,67563 albo 1237,98712567 razy więcej niż różnica między odległością od słońca, a wagą małej pomarańczy.

~

w sumie...
ukręciłem: 116.01
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 04:18
ze średnią: 26.98 km/h
Maksiu jechał: 61.20 km/h
temperatura: 23.0
tętno Maksa: 171 ( 88%)
tętno średnie: 134 ( 69%)
w górę: 927 m
kalorie: 4181 kcal
w towarzystwie:

W poszukiwaniu zaginionej lalki

Środa, 17 lipca 2013 · dodano: 17.07.2013 | Komentarze 5

~

Jak wspomniałem we wpisie poprzednim oraz jeszcze poprzednim... jestem głęboko zaniepokojony brakiem bozi w budce. Na tyle głęboko, że zrywam się spocony w środku nocy oraz powodem spocenia nie jest rozkosz lecz strach, co to on ma wielkie oczy, niczym babcia Czerwonego Kapturka.
Jakem obiecał tak też uczyniłem, czyli udałem się do góry świętej, by tam poszukać śladów zaginionej bozi.
Podczas udawania się, jakiś ptak zrobił mi zdjęcie. Z lotu ptaka, oczywiście.



Po dotarciu do podnóża celu mego okazało się, że do świątyni na górze świętej nie wpuszczają w przyodziewku niestosownym. A niestosownie jest mieć odkryte ramiona i krótkie gacie. Przez taką oto bzdurę moja misja została zagrożona.
Ale... był ze mną specjalny oraz tajny agent Żółty, bardziej tajny niż Tomek... agent od zabawiana dam.



Żółty był stosownie ubrany, poszedł schodami prawie do nieba. Wrócił po około sześciu chwilach. Rzekł był, że w świątyni jest pod dostatkiem złota, precjozów, przepychów oraz zbytków wszelakich przeplatanych blichtrem, ale bozi tam na bank nie ma.

Misja okazała się być nieudaną. Na pocieszenie agent Żółty zaprosił mnie na imprezę pod nazwą Polish Me.



Po polizaniu agent szepnął, że słyszał jakoby bozia wybrała się do Rzymu. Nie karczmy, lecz tego drugiego. Do Gammarelliego się pofatygowała, w celu by nabyć drogą kupna nową sukienkę. Informacja jest podejrzana, bo Gammarelli, owszem... szyje najpiękniejsze sukienki na świecie, ale przecież dla facetów.
No chyba, że bozia jest facetem?




Czasami lepiej użyć miotacza ognia niż narzekać na ciemność.

~

w sumie...
ukręciłem: 105.99
km
w terenie: 0.00 km
trwało to: 03:46
ze średnią: 28.14 km/h
Maksiu jechał: 47.20 km/h
temperatura: 17.0
tętno Maksa: 176 ( 91%)
tętno średnie: 140 ( 72%)
w górę: 481 m
kalorie: 3812 kcal
w towarzystwie:

Czarymary i Isia może się już wstydzić

Czwartek, 11 lipca 2013 · dodano: 11.07.2013 | Komentarze 1

~

Pytają mnie różni tacy, why czepiam się wciąż bozi, religii i tym podobnych. Bo ja wiem... może dlatego, że owe czarymary potrafią czasem do łez mnie rozbawić, a może dlatego, że we mnie omly zło i niedobro mieszka? Hmm... a może z powodu, że a mianowicie wciąż i bez ustanku oraz na każdym kroku się te bozie i religie podkładają, a przecież kopanie leżącego jest wielce przyjemną rozrywką?

O bozi i innych czarach będzie na deser, a tymczasem...

Dziś udałem się byle gdzie, ściskając w ręku kamień zielony. W którejś tam chwili dotarłem do rozstaju dróg.



Oczywistym jest, że udałem się w prawo. Sumienie me czyste (bo nie używane) nie pozwala mi nawet spojrzeć w lewą stronę. Po kilku uderzeniach serca poczułem glód okrutny. Dobrze, że dobrych ludzi napotkałem. Poczęstowali mnie ciostkiem z serem. Za 1,70 zł.



Za chwil kilka miało zmierzchać, gdy dotarłem do miejsca odrobinę świętego. Sączy się tam, z matki ziemi, święte źródełko, co ono uzdrawia chromych, a nawet wskrzesza lepiej niż szaman Bashobora z Narodowego.



Na drzewie, powyżej szoszona, jest sobie taka budka...



Jako, że bywałem już w tym miejscu, to pamiętam, że w tej budce mieszkała bozia. Ale dziś jej tam nie zastałem. Hmm... ktoś ją eksmitował? Wyruszyła za ocean, za chlebem? Na wernisaż się udała?
Dość zagadkowe to zniknięcie.

Po chwili ją ujrzałem. Szła z tobołkiem na plecach, trzymając za rękę jakiegoś szczyla (ksywa dzieciątko).



Magia oraz czarymary.
Naprawdę tam była, zrobiłem zdjęcie, ale po wywołaniu... no sami widzicie.
Nie wiem, czy to cud cycós innego...

Tak czy siak zagadnąłem, zapytałem o zdrowie oraz kurtuazyjnie powiedziałem, że szczyl śliczny taki. Zapytałem gdzie idzie drogą tą asfaltową...
Się okazuje, że do stolicy na stadion duży, bo chce spotkać się z szamanem wyżej wspomnianym, co on jest z czarnej ziemi i się zowie Bashobora. Zamierza go opierdolić za używanie imienia pana nadaremno (nie wiem za bardzo huis pan, ale cel mi się podoba). Rzekłem, że jakby za późny, że szamaństwo miało miejsce kilka dnie temu ego, ale bozia odparła, że spoko, że ona go znajdzie.

Zadowolony udałem się w kierunku słusznym, czyli na kolację.
Po drodze drogę zastąpił mi dziwny osobnik. Się aż przestraszyłem nie nażarty. Nie na głodnego także.



Dzielnie się zatrzymałem, oraz zagaiłem... okazało się, że ów osobnik to zombie jest, co kilka dni temu wskrzesił go szaman. Ten sam, którego bozia szła postawić do kąta.
Wysłałem do bozi esemesa, że ten afroamerykanin rzeczywiście wskrzesza. Bozia nie odpisała.

Wspomniałem w tytule o wstydzie Isi. Się okazuje, że Jezus Chrystus Superstar nie koleguje się już z Isią, bo Isia pokazała publicznie dupsko odarte z szat. Tak na prawdę, to Isia nic nie pokazała, ale Jezus wie lepiej i już. Kazali Jej oddać breloczek.
Właściwie to dobrze dla Isi, że tylko się rozebrała, bo gdyby tak na przykład molestowała jakiegoś małolata, to by Ją za karę przeniesiono do innej parafii.
Macz mocno kibicuję tej akcji z niewstydzeniem się Jezusa, uwielbiam się śmiać.



Jedynym usprawiedliwieniem dla Boga jest to, że nie istnieje.

~

w sumie...
ukręciłem: 110.83
km
w terenie: 90.00 km
trwało to: 05:01
ze średnią: 22.09 km/h
Maksiu jechał: 40.10 km/h
temperatura: 31.0
tętno Maksa: 157 ( 81%)
tętno średnie: 125 ( 64%)
w górę: 470 m
kalorie: 3900 kcal
na rykszy: Specyk 12.2
w towarzystwie:

Ó pały

Piątek, 21 czerwca 2013 · dodano: 21.06.2013 | Komentarze 11

~

Telewizor powiedział mi wczoraj, jakoby lekarze sugerowali, by w takie upały nie wychodzić z domu.
To świetny pomysł.
Zgodnie wiec z radami lekarzy z telewizora nie wyszedłem, lecz wyjechałem.
Rzeczywiście były upały. Dokładnie to jeden. Poczynił wiele szkód... na wstępie zepsuł zielone.



Byłoby nawet miło, ale upał rzucał mi także oraz złośliwie kłody pod nogi. Dokładnie to gwoździe rzucał pod koła, aż trafił.
Ostatnio coraz częściej i celniej to czyni... nie lubi mnie cycóś?





To bawet dobrze się składa, że wojna jest tak okropna, bo inaczej zbytnio byśmy ją lubili.

~

w sumie...
ukręciłem: 109.90
km
w terenie: 50.00 km
trwało to: 05:33
ze średnią: 19.80 km/h
Maksiu jechał: 52.80 km/h
temperatura: 9.0
tętno Maksa: 180 ( 93%)
tętno średnie: 143 ( 74%)
w górę: 1095 m
kalorie: 3644 kcal
na rykszy: Specyk 12.2
w towarzystwie:

Rooz modlony

Sobota, 20 kwietnia 2013 · dodano: 20.04.2013 | Komentarze 2

~

Ambrose Bierce (nie mówcie mi, że nie wiecie hó zacz) powiedział był, że modlić się, to jak prosić o to, by prawa natury zostały na czas pewien zawieszone w interesie osobnika wnoszącego modły, który, jak sam przyznaje... nie jest tego godzien.

Będąc młodym sceptykiem, nie wierzę na słowo, na słowo honoru, na słowo - klucz oraz na oto słowo boże amen.
Postanowiłem sprawdzić, czy Ambrose się czasem nie pomylił.
Jako świadka jehowy, oraz owego sprawdzania, powołałem Darka. Darek prezentuje się zacnie...



Miejsce doświadczenia, które zamierzałem przeprowadzić, nie mogło być byle jakie i byle gdzie... nie wyobrażam sobie na ten przykład, aby to było przy śmietniku lub w pobliskim burdelu...
Wybraliśmy górę, onegdaj zwaną Chełmską, a teraz Świętej Anny. Swoją drogą, w tym śmiesznym kraju, za czas jakiś wszystko będzie święte, albo przynajmniej błogosławione... święty przystanek tramwajowy, błogosławiony warzywniak na rogu - czyż to nie brzmi przepięknie?

Jechaliśmy z Darkiem ścieżkami, z początku miłymi i w miarę suchymi, by będąc coraz bliżej celu doświadczać przyjemności mania błotnych maseczek...



Tuż przed celem naszego docierania pojawiły się schody. Nie jestem pewien, ale istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że były to schody do nieba. W związku z tym pokonaliśmy je w kierunku przeciwnym, ponieważ a mianowicie nie chcemy do nieba.



Po kilku średnich chwilach byliśmy na miejscu.
Hmm... pojawił się niewielki problem. Należało nawymyślać, o co by się tu pomodlić, by skutecznie sprawdzić przytoczoną tezę Ambrose'a.
O to, by wojen na świecie nie było? Eee... a co by pokazywali w telewizorze?
Może, by głodu na świecie nie było? A na czym by trzepały kasę wszelkiej maści organizacje humanitarne?
O to by posła Macierewicza zamknięto w pokoju wyłożonym gąbką oraz bez klamek? A z czego śmiało by się pół Europy (drugie pół nie wykrzywia twarzy w dziwnym grymasie, ponieważ nie ma poczucia humoru).

Wydumałem...



Pomodliłem się (w miejscu, gdzie zazwyczaj się modlę) o coś mało ważnego... by w drodze powrotnej nie było błota.
Okazało się, że Ambrose raczył się mylić. Darek świadkiem.



Śmierć (Śmierdź), zwany również przez niektórych antropomorficzną personifikacją, jest wbrew pozorom rodzaju męskiego i mówi DUŻYMI LITERAMI. Chce za wszelką cenę poznać przyjemności śmiertelników. Lubi koty. Jego główny cel: pozbawić Cię głowy i innych wnętrzności w celu poznania anatomii człowieka. Jego ulubione narzędzie: kosa. W czasie wolnym zajmuje się gotowaniem oraz pozowaniem do okładek albumów Children of Bo(re)dom. Nadejście Śmierci jest trzecią pewną rzeczą na świecie, poza płaceniem podatków i Kevinem Samym w Domu w każde święta. Nie wierzy w św. Mikołaja, ani nie pierze skarpetek (dlatego nie dostaje prezentów). Śmierć ma kosę, bo uważa, że to fajne narzędzie do obierania ziemniaków tudzież cięcia głów.

~